Paryż. BRZMI JAK FILM. Romantyzm, świeżość, tajemnicze uliczki. Miało być właśnie jak w tym filmie. Młoda zapracowana mama, młody tata, ze stosem obowiązków na głowie, oraz uziemieni po pachi przez ostatnie lata we własnym domu. Uziemiła je najsłodsza rzecz na świecie. Małe dzieci. Zachłyśnięte piersią matki, oraz te dołeczki, pieluchy, bliskość, potrzeby. Bo nikt nie zastąpi mamy dla noworodka. Ona pachnie mleczkiem i ciepłem, oraz miłością.
Przez ostatnie lata albo rodziłam dzieci, albo karmiłam je piersią. Mąż był (i nadal jest) moją prawą ręką. Uzupełniamy się doskonale. Wymieniamy nawet energią. Kiedy jednemu z nas brakuje akurat cierpliwości do najmłodszych, drugie zawsze ma ją w zanadrzu. Nigdy nie zdarzyła się sytuacja, że oboje się na nie złościmy. Zawsze jedno uzupełniało drugie. Zawsze stwarzamy zgrany duet, który trudno zastąpić. Szczególnie dwójce, która jeszcze jakiś czas temu jednocześnie nosiła pieluchy, oraz jednocześnie trzeba było do nich wstawać w nocy. Tylko z różnymi częstotliwościami. Pracy było na trzy pełne etaty. Na pewno nie dla osoby, która z nimi na codzień nie przebywa, i na pewno nie na dłużej niż jeden dzień.
Także razem z rozwojem naszych chłopaków mogliśmy zacząć myśleć o jakimś relaksie, który naprawdę, ale to naprawdę nam się należał. Ósma rocznica ślubu, myślałam, że drań mnie nie przebije, gdyż ja rok temu – w siódmą rocznicę (przeczytasz TUTAJ) zabrałam go do hotelu ze spa, na romantyczną kolację ze śniadaniem, oraz podarowałam mu jego wymarzony prezent, który kosztował mnie miesiące pracy i organizacji.
JEDNAK MNIE PRZEBIŁ.
Z tymże zanim mnie przebił to o mały włos go nie zabiłam. Wszystko trzymał w tajemnicy, jednakże wygadał się trochę wcześniej. Ale to dobrze, bo z natłoku spraw mogłam dobrać dogodny termin. Na dwa dni przed wyjazdem okazało się, że nie ma ani opieki nad dziećmi, ani hotelu, ani wymienionego euro, ani parkingu pod lotniskiem. Więc kto zakasał ręce do pracy, no kto?
W piątek wieczór przyjechała moja ciocia z wujkiem z miasteczka oddalonego godzinę drogi od nas. Przyjechali byśmy mogli wyjechać bladym świtem. Lot mieliśmy o 6:20, lotnisko wymaga by być niespełna godzinę wcześniej. Wyjechaliśmy o drugiej. Zanim dojazd przez zblokowane drogi do Warszawy, transfer do Lotniska Chopina, odprawa. Czasu aż nadto. Jeszcze zdążymy się wynudzić.
Przeszliśmy stresującą odprawę i idziemy w kierunku naszego Gates/wyjścia do samolotu. A że już tam stała kolejka, a mojego męża akurat rozbolał brzuch i potrzebował czegoś ciepłego, bo cytuje ‘skręcało go’, to stwierdził, że w żadnej kolejce nie będzie stał. Kupił sobie obiad za bagatela 133zł na tej strefie i tak przeżywał, że je najdroższą kaszę swojego życia, że w głowach im się poprzewracało, że jak spojrzałam na zegarek to była 6:10! Lecimy!
Poganiałam go czym prędzej, za 7 minut odlot, a przy naszej bramce ani jednej osoby. Podajemy bilety, a Pani per Zołza Mam Zły Dzień powiedziała, że nas nie wpuści. Cycki, włosy i inne kończyny ciała nam opadły. Nasze prośby nie zostały wysłuchane i zostaliśmy na lotnisku, by pomachać dla naszego samolotu, który wraz z moim paryskim snem kołował po płycie lotniska. Najlepsze jest to, że samolot był jeszcze przyłączony do rękawa. Gdyby tylko personel miał lepszy dzień, stwierdzam, że można było nas wywołać (jak to robią inne gejtsy) bądź jeszcze nas wpuścić. Zanim on odkołował minęły kolejne minuty przez które śmiało moglibyśmy dobiec do maszyny.
Wyobraźcie sobie jak moje serce waliło ze złości, jak mi żyłka pulsowała na skroni, oraz w tym samym momencie moja wyobraźnia podpowiadała mi sceny, które pięknie wizualizowały się w mojej głowie. Najpierw jak mój mąż nie kupuje obiadu ze złota, a następnie jak jednak kupuje i się spóźniamy, pięknie potrafię go znokautować jedną ręką, kopnąć, udusić i teleportować się na swoje miejsce w samolocie.
Nie pamiętam kiedy miałam w sobie tyle złości i tyle projekcji w głowie.
Następnie jak grom z jasnego nieba spadły emocje i nie dałam rady opanować łez. Wylot o 6 w sobotę powrót o 19 w niedzielę, i gdy nie wylatujemy w sobotę tak wcześnie, to jaki jest sens pchać się tam dalej?
SENS jest właśnie na powyższym zdjęciu zrobionym przeze mnie. Otarłam łzy, poszłam i kupiłam kolejne bilety (za kasę, która miała być przeznaczona na markowe zakupy w Paryżu). O tak, pewnie pytacie czy bolało. Powiem, że BOLAŁO jak cholera. Każdy w nas ma na swoim koncie kilka akcji, w których wydał beznadziejnie kupę gotówki. Ta akcja była jedną z nich.
Kolejny lot po 12. Tym razem człowieki były godzinę wcześniej. Ale zanim były to było 6 godzin do lotu. Wiecie co mi mój poślubiony zafundował? Wycieczkę do Żabki, miało być niespełna dwa kilometry, a wyszło ponad 4. Za wczasu miałam okazję narobić sobie odcisków jeszcze przed Paryżem. W upał, z cieżkim plecakiem, na wojaże po stolicy, a po co? Aronoł. Wpadliśmy na cudowne oświecenie by z powrotem jechać uberem. Coś cudownego. Cała dyszka i człowiek w moment jest z powrotem.
Polecieliśmy. Na miejscu metro. A w metrze panika, że nie jedziemy w tę stronę co trzeba… i tak w nieskończoność. Ponoć mówią, że facet to głowa rodziny, a kobieta jest szyją by tą głową kręcić. 100% racji! Ja zginęłabym bez niego, a on beze mnie ;) Chociaż na lotnisku mało co nie zginął z moich rąk… ;)
Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, zdjęcia mówią same za siebie. Chociaż powiem szczerze, że czułam taki oddech niebezpieczeństwa na plecach. Niestety kobieca intuicja nie zawodzi. Dwa dni później pod Notre Dame był zamach. A na tym skrzyżowaniu piliśmy kawę (zobacz tutaj – przy okazji zaobserwuj nas na naszym insta, by być na bieżąco).
Jeszcze ku ścisłości dodam, że mąż żyje i ma się dobrze ;)